Lato pachnące morelami

Tegoroczne Oscary zdecydowanie obfitowały w filmy, które bardzo mnie do siebie zachęciły - wprawdzie przed ceremonią z filmów nominowanych w głównej kategorii udało mi się obejrzeć jedynie Trzy billboardy za Ebbing, Missouri, jednak część pozycji planuję sobie stopniowo nadrabiać. Kiedy czytałam recenzje wyróżnionych produkcji, w zdobywaniu jednogłośnych zachwytów zdecydowanie przodowały Tamte dni, tamte noce - czy też w oryginale Call me by your name. Opis fabuły i klimatu filmu zdawał się trafiać w moje gusta, niestety brak czasu sprawił, że dopiero teraz wreszcie mogłam się z nim zapoznać. 



Streszczenia to moja zdecydowanie najmniej ulubiona część do pisania w recenzjach (lub też wrażeniach z oglądania, jak kto woli), ale cóż, wyższa konieczność, zatem oto streszczenie. 

Film Luki Guadagnina opowiada historię lata 1983 roku w małym, spokojnym miasteczku na północy Włoch. Ojciec 17-letniego Elio, archeolog, co roku przyjmuje do domu na wakacje  praktykanta - w tym roku jest to 24-letni Oliver, przystojny Amerykanin. Między bohaterami powoli i subtelnie kiełkuje uczucie, które sprawia, że to lato na zawsze pozostanie w ich pamięci - mimo że kiedyś dobiegnie końca. 

Jednym z największych atutów Call me by your name jest niepowtarzalny, spokojny klimat. To nie jest dramatyczny romans w stylu Hollywood, ale spokojna, cicha historia, pozbawiona nadmiernej koloryzacji - historia taka, jaka mogłaby przydarzyć się każdemu. W sadzie dojrzewają soczyste brzoskwinie i morele, słońce ogrzewa stary rynek w centrum małego włoskiego miasteczka, a bohaterowie chodzą kąpać się w pobliskiej rzece. Oglądając ten piękny, słoneczny spokój, miałam wielką ochotę włożyć szorty i iść spacerować po mieście, niczym się nie przejmując, ciesząc się tylko pięknem chwili i uspokajającym ciepłem. To jest taki film, który przypomina lato spędzone w hamaku przy książce, okraszone soczystymi owocami i wypadami z przyjaciółmi, by popływać w jeziorze. Jest w tym oczywiście modna ostatnio szczypta nostalgii za latami 80., jednak jest raczej dość subtelna (innymi słowy - nie jest to Stranger Things). 



I taka sama jak klimat filmu jest też relacja głównych bohaterów. To nie jest wielki romans, pełen wielkich miłosnych uniesień i punktów grających na emocjach widza. To romantyczna, ciepła, prawdziwa historia dwójki ludzi, których drogi skrzyżowały się akurat w tamto jedno lato, w tamtym oddalonym od świata miasteczku na północy Włoch. Tamte dni, tamte noce - dni i noce, które już nie wrócą, ale wspominane, budzą w sercu jednocześnie ciepło i nostalgię za takimi wakacjami, jakie już się nie powtórzą. Myślę, że dzięki temu opowiedziana historia może być nieco bliższa widzom - przywoła ich własne wspomnienia letnich zauroczeń, przejażdżek na rowerach z czasów, kiedy wszystko było prostsze. 

Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na muzykę, która jest dość ważnym elementem budowania nastroju w filmie. Delikatne, nostalgiczne utwory Sufjana Stevensa - Vision of Gideon oraz nominowana do Oscara Mystery of Love - podbiły moje serce na długo przed tym, zanim obejrzałam Call me by your name. Świetnie wbudowują się w spokojny temat całej historii i są bardzo umiejętnie wykorzystane w filmie. 



Oczywiście nie można o tej produkcji mówić bez wspomnienia o rewelacyjnej grze aktorskiej Timothée Chalameta (za którą został on zresztą nominowany do Oscara). Aktor wspaniale oddaje postać siedemnastoletniego Elio, przeżywane przez niego emocje. Jest  w swojej roli niezwykle wiarygodny i naprawdę potrafi poruszyć za serce (uwaga - proszę, obejrzyjcie film do końca - tzn. razem z końcowymi napisami, to co się tam dzieje to małe arcydzieło!). Wielka szkoda, że nie dostał za tę rolę Oscara - ja rozumiem, że Gary Oldman, że całokształt, ale gdzieś czai się to poczucie, że Timothée nie dostał tej nagrody po części dlatego, że jest jeszcze młody i "pewnie ma czas". Mam szczerą nadzieję, że tak będzie, bo jego występ w Call me by your name jest naprawdę fantastyczny. 

Pozostali aktorzy również spisali się bardzo dobrze, choć poza Armiem Hammerem - idealnie pasującym do roli Olivera - bohaterowie nie zapadają aż tak bardzo w pamięć. Ich postaci wykreowane są bardzo dobrze i realistycznie, ale tak naprawdę nie dowiadujemy się o nich wiele poza kontekstem relacji Elio i Oliver. Nie uważam, że jest to wada filmu, wręcz przeciwnie, pozwala się bardziej skupić na głównej osi fabuły (nie musimy się przejmować przykładowo chłopakiem hipotetycznej siostry czy innej kuzynki głównego bohatera, co czasem zdarza się w podobnych produkcjach) i idealnie pasuje do spokojnego, letniego klimatu. 


Kameralność, ciepło, morele, włoskie widoki i piękna, choć tak prosta i prawdziwa historia czynią Call me by your name filmem, do którego chce się wracać - czy to w letnie popołudnie, popijając świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy, czy to w zimny listopadowy wieczór, by przypomnieć sobie, że gdzieś na tym świecie istnieją jeszcze sielskie wakacje. Polecam film jako produkcję jednocześnie lekką i poetycką, subtelną i zapadającą w pamięć, ciepłą i nostalgiczną. podbijającą swą prostotą serca kolejnych widzów. 

Komentarze

  1. Oglądałam ten film w styczniu i całkiem mi się podobał. No może poza pewnymi scenami, szczególnie taką jedną z brzoskwinią... Chyba zbyt mocna jak dla mnie ona była.
    Muzyka jest cudowna, teraz czasami też słucham z niej utworów, choć już nie tak często jak tuż po obejrzeniu. Szkoda trochę, że Mystery of love nie zdobyło tej statuetki.

    A Timothée jeszcze młody i pewnie kiedyś Oscara dostanie :)

    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Scena z brzoskwinią faktycznie była dla mnie nieco przesadą i miałam na twarzy dość mocne 'what', ale poza tym raczej żadne sceny nie wywarły na mnie negatywnego wrażenia.

      Ja wiem, że młody i kiedyś dostanie, ale szczerze to fajnie by było, jakby przywrócili Oscara za całokształt twórczości, a nagrody za poszczególne filmy przyznawali faktycznie za rolę w konkretnym filmie :D

      Usuń

Prześlij komentarz