W krainie washi i zakreślaczami płynącej, czyli słów kilka o bullet journal
Tak to chyba jest już ze mną i
regularnym pisaniem, że nie ma za bardzo na to szans. Ale oto mam herbatkę i
zasiadam, by powrócić na łono internetu jak syn marnotrawny. Dzisiaj na
tapet bierzemy rzecz raczej niezbyt popkulturalną, ale to nie szkodzi, bo
według mnie jest to również ciekawe, a internet ma z tym pewien problem.
Kiedy pierwszy raz usłyszałam o bullet journal i szybko wyguglałam, cóż to
takiego, doszłam do wniosku, że to jakiś kolejny trend związany z „motywowaniem
się do działania”. Na rzeczy związane z tym szeroko pojętym „motywowaniem do
działania” reaguję zazwyczaj wywróceniem oczami. Następnie opuszczam dział
poradników „jak żyć” i radośnie udaję się w kierunku książek, z których
faktycznie można coś wynieść. Wychodzę po prostu z założenia, że raczej nic odkrywczego w takich cudach nie znajdę, a złote myśli w
rodzaju „ciesz się życiem”, „twoja siła to ty” i „możesz wszystko, tylko musisz
tego chcieć” wywołują u mnie wyraz twarzy mniej więcej jak u Maximusa.
Nigdy nie byłam podatna na
kalendarze, planery, habit trackery i tym podobne. Zazwyczaj po mniej więcej
tygodniu zarzucałam używanie takiego cuda. Jakoś denerwowały mnie te wszystkie
ulepszacze – listy zakupów, wyróżnione szczególnie ważne rzeczy do zrobienia, pole
na notatki z tyłu. Frustrowało mnie, że nie wykorzystuję całego potencjału
notatnika, a w rezultacie – zostają w nim puste miejsca, których nawet nie mam
za bardzo jak zapełnić. Stąd miałam co najmniej 2 piękne, bogate kalendarze,
które po prostu leżały puste, bo szybko traciłam do nich serce.
W czerwcu tego roku – nie mam
pojęcia w jaki sposób – zaczęłam śledzić na Tumblrze tak zwane „studyblrs” –
blogi dotyczące nauki. Publikowane są na nich głównie ładne zdjęcia notatek,
ale też od czasu do czasu jakieś porady dotyczące nauki, a także – zdjęcia bullet journals. Zrobiłam po raz kolejny
research, zaimponowały mi te
wszystkie tabelki, rozpiski, tak zwane „kolekcje”, ale też poszukałam
informacji u źródła. Trafiłam na filmik, od którego wszystko się zaczęło.
Zdziwieni?
Niestety, nie jest to pierwszy wynik
w wyszukiwarce YouTube po wpisaniu tam frazy bullet journal. Ani drugi. U mnie pojawia się jako czwarty. A – co może
zaskakiwać – jest on przedstawieniem idei takiego notatnika w najczystszej,
nieskalanej perfekcjonizmem i scrapbookingiem postaci.
Jak sami możecie wywnioskować, w
założeniu miał to być wygodny, elastyczny system planowania, wychodzący poza
ramy gotowych kalendarzy, dostosowany do potrzeb jego użytkownika. Innymi
słowy, potrzebujesz zrobić listę zakupów pomiędzy środą a czwartkiem w środku marca
– wolnoć Tomku w swoim domku. Na nieszczęście systemu, nie wiadomo skąd zjawiła
się znudzona społeczność szalonych perfekcjonistek, które z jakiegoś powodu
uznały, że bullet journal to taki
kalendarz, tylko że narysowany ręcznie.
I tak rozpoczął się szał. Jeżeli
wejdziecie na polską grupę bujo na Facebooku, zobaczycie podekscytowane piski
nad pięknymi notatnikami (połowa za astronomiczne kwoty), absurdalne, idące w
setki(!) ilości ozdobnych taśm (koniecznie japońskie washi z papieru ryżowego)
i całe biurka zastawione dziesiątkami cienkopisów, zakreślaczy, brushpenów i
wszelkich gadżetów papierniczych. Ponieważ planowanie dla wielu ludzi stało się
hobby. I może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że cały ten cyrk
wciąż sygnuje się jako bullet journal,
co powoduje kompletne wypaczenie pierwotnej idei.
Na grupie można powiem spotkać takie
cuda, jak kobieta chcąca swojemu mężowi sprezentować gotowy, narysowany w całości przez siebie „bullet
journal”, bo żaden kalendarz ze sklepu mu nie pasuje, lamenty, że kreska w
tabelce wyszła krzywo i olaboga co teraz, narzekania, że ktoś nie ma czasu(!)
żeby to wszystko tak sobie ładnie i estetycznie jak inni wyrysować. Podkreślę
to kuriozum raz jeszcze: ktoś stwierdza, że nie ma czasu na korzystanie z
elastycznego systemu zarządzania czasem.
Całym serduszkiem kocham sklepy
papiernicze, najchętniej kupiłabym każdy co ładniejszy notatnik oraz wszystkie
możliwe kolory najlepszych możliwych cienkopisów. Tylko że już dawno temu
nauczyłam się, że to jest pułapka prowadząca do ślepej uliczki pod tytułem „Takie
piękne notatniki, szkoda je tak marnować” oraz straszliwego marnotrawstwa cienkopisów,
no bo przecież mam nowy pełen zestaw, i kolory mi się dublują, #noicoteraz.
Mój pierwszy bullet journal był szkicownikiem z empiku za 20 zł. Chciałam
sprawdzić ten system, zobaczyć, czy mi podpasuje, a jednocześnie wiedziałam, że
od takiego zwykłego zeszytu bardzo szybko mnie odrzuci. I – szok! – system jako
taki faktycznie się sprawdza. Ułatwia planowanie i notowanie, jest przyjemny i
elastyczny, i w dodatku mamy w ten sposób zawsze przy sobie coś bardzo swojego.
Na początku jednak wkroczyłam na
niebezpieczną drogę napompowanej estetyki. Pod wpływem tych wszystkich grup
jestem obecnie posiadaczką niezbyt mi w sumie potrzebnych ozdobnych taśm, w
dodatku stworzyłam w notatniku tzw. „kolekcje” (ogólnie mówiąc, spisy różnych
rzeczy, np. książek które chce się przeczytać) – o tyle niepraktyczne, że
niektóre bardzo długoterminowe, a przecież notatnik kiedyś się skończy.
Zyskałam również wiedzę na temat marek produkujących zeszyty (ok, to zawsze w
jakiśtam sposób miało dla mnie znaczenie, ale nie aż tak :D).
Obecnie jednak się z tego wyleczyłam: nowy rok wprawdzie rozpoczynam w notatniku w
kropki (co jest uznane przez szalone fanki bujo niemalże za święty obowiązek i
konieczność), jest to jednak pokierowane wygodą – poprzedni notatnik, jako
gładki, znacznie utrudniał rysowanie w nim prostych linii. I choć nie
potrzebuję bujo-arcydzieła, wciąż pozostaję wzrokowcem i po prostu łatwiej mi się
skupić przy estetycznych notatkach – a te z kolei szybciej się robi bez użycia
linijki, jeśli istnieje wspomagacz w postaci kropek!
![]() |
Mój zeszyt na przyszły rok zawiera kolorowe kozy chodzące po drzewie. No błagam :D |
Na końcu chciałabym również zaznaczyć, że takim samym - a nawet jeszcze większym - wypaczeniem są dostępne obecnie gotowe "Bullet booki" do kupienia m.in. w empiku. Nie jestem przeciwko sprzedawaniu wszelakich "kreatywnych planerów", ale tworzenie sztucznych powiązań z tym, z czym nie mają one nic wspólnego, jest po prostu bardzo smutne.
W podsumowaniu chciałabym zatem
zawszeć dwie ważne rzeczy. Po pierwsze – give
it a chance! Bullet journal to naprawdę wygodny system, przede wszystkim
pozwalający się uporządkować bez użycia gotowych planerów. Działa to jednak pod
warunkiem (i tutaj znajduje się nasze „po drugie”), że nie dacie się wplątać w
pajęczynę taśm, kaligrafii, cienkopisów, wycinanek i kolorowanek, które raczej
zabiorą wam czas, niż pozwolą efektywnie nim zarządzać. Dziękuję, dobranoc.
Komentarze
Prześlij komentarz